Star Wars The Old Republic

Forum poświęcone Star Wars The Old Republic oraz wszystkim innym rzeczom zwiazanym ze Star Wars !


#1 2008-11-05 15:57:39

DarthVader

Administrator

Zarejestrowany: 2008-10-28
Posty: 47
Punktów :   
WWW

Clone Wars

Wojny klonów - od pomysłu do przemysłu

W roku 2002 miał swoją premierę "Atak klonów", mało kto wtedy mógł przypuszczać, że drugi epizod otworzy przysłowiową puszkę Pandory, w postaci szeroko rozumianych Wojen Klonów.


I tej puszki nie udało się zamknąć w "Zemście Sithów", jej kolejna inkarnacja już panoszy się w naszych kinach, ale to dopiero początek, bo niebawem klony zagoszczą także i w telewizji. Filmy kinowe miały jedynie ukazać początek i koniec galaktycznego konfliktu, reszta pozostała niedopowiedziana. Jednak nie na długo. Premiera kinowa nowego, animowanego filmu to dobry pretekst by zebrać informacje, czym właściwie te Wojny są i dokąd zmierzają, czego można się po nich spodziewać.

Faktem jest, że większość widzów, po raz pierwszy usłyszała o Wojnach Klonów przy okazji drugiego epizodu, ale trzeba pamiętać, że same wojny towarzyszyły sadze Gwiezdnych Wojen i jej fanom od samego początku. Bo to właśnie w "Nowej Nadziei" pojawiły się kwestie informujące nas, że Obi-Wan wraz z przybranym ojcem księżniczki Lei (Bail Organa) walczyli w tym galaktycznym konflikcie. W dodatku gdzieś tam przewijał się ojciec Luke'a, który przecież miał być najlepszym pilotem, dobrym przyjacielem i dzielnym wojownikiem. I to wszystko miało miejsce zanim nastał mrok, zanim nastało Imperium. Z jednej strony niby dużo, z drugiej niewiele jak na tak olbrzymi konflikt, ale to właśnie takie podejście sprawiło, że Wojny Klonów zaistniały w świadomości fanów. Nie dlatego, że je pokazano, wręcz przeciwnie, dlatego, że pozwolono je sobie każdemu wyobrazić. I jeśli poszukać fanowskich wyobrażeń tego konfliktu powstałych sprzed powstania prequeli, to zobaczymy tam setki sklonowanych rycerzy Jedi, tysiące Lordów Sithów walczących przeciw sobie. Zobaczymy gdzieś Baila Organę, Republikę i całą tą resztę. Ale co najważniejsze, kwestie polityczne czy etyczne niknęły tam gdzieś w tle, liczyły się wielkie starcia i wielka przygoda.

Nowa i nieznana. Czysta esencja Gwiezdnych Wojen. To wszystko miało swój podstawowy cel, sprawić by fani chcieli poznać ten okres, sprawić by był on interesujący, wart poznania, a przy tym cały czas niedopowiedziany. I choć w ciągu kilku lat po premierze "Nowej Nadziei" poznawaliśmy nowe szczegóły jak fakt, że zbroja Boby Fetta jest w jakiś sposób związana z konfliktem (a to w wyobraźni fanów dodało jeszcze jedną stronę konfliktu - Mandalorian), to jednak ciągle obowiązywała doktryna George'a Lucasa zabraniająca twórcom wszystkich produktów licencyjnych (w tym książek i komiksów) ruszać tego okresu. Wojny Klonów miały zostać niedopowiedziane, aż do czasu, gdy zajmie się tym osobiście słynny reżyser.



Wojny klonów

Wszystko po to, by z jednej strony rozbudzić wyobraźnie, z drugiej ukazać coś nieznanego, nowego, i odkrywać po kolei nowe karty. Można zadać sobie jeszcze jedno pytanie, dlaczego karmi się Wojnami Klonów fanów, a nie myśli o reszcie? To dość proste zagranie, swoje najwierniejsze audytorium trzeba trzymać przy sobie i nakręcać, z drugiej strony nowe filmy muszą wyglądać tak, by trafiły do wszystkich. Nieznajomość konfliktu, owszem powoduje, że fani muszą sobie go zweryfikować z własnymi wyobrażeniami, ale gdy nie ma w tym podstawowych punktów łączących, gdy wszystko jest inne, łatwiej zaakceptować, nawet jeśli film rozczarowuje, bo nie podąża za oczekiwaną wizją. Zwykły widz tego nie zauważy, bo on dopiero ów konflikt odkrywa. I jego zadaniem jest się dobrze na tym bawić.

Tyle, że te karty zaczęły być odkrywane zanim George zasiadł do gry. Co z tego, że Lucas zakazał tykać Wojen Klonów, skoro znaleźli się tacy twórcy, którzy zdecydowali się go nie słuchać. Chyba najzabawniej wyszło to w Marvelowskich komiksach, gdzie oczywiście użyto rozmowy wspominającej dawne czasy, ale to z niej wynikało, że Obi-Wan podróżował ze swoimi uczniami - Anakinem i Darthem Vaderem i razem walczyli w wielu bitwach. To oczywiście fragment z komiksu sprzed premiery "Imperium kontratakuje", ale doskonale oddaje, co może się stać, gdy licencjonobiorca nie słucha się wytycznych mu przekazanych. Choć może raczej, nie słucha jest tu zbyt dużym słowem, stara się obchodzić reguły. Bo skoro nie tykamy Wojen Klonów to czy znaczy, że mamy ich nie wspominać? Efekt jest taki, że dziś ta krótka scena razi nie tylko fanów, ale wszystkich, którzy znają choćby pobieżnie piąty epizod. Jednak sam fakt tego błędu nie przestraszył innych twórców.

I tak oto na początku lat 90. Wojny Klonów pojawiły się w książkach Timothy'ego Zahna, znów na zasadzie wspomnień. I znów autor przejechał się na ruszaniu Lucasowej domeny. Nie dość, że nie potrafił zdefiniować stron konfliktu, nie dość, że klonował nie tych żołnierzy, których trzeba to jeszcze próbował ustanowić ramy czasowe, co także skończyło się dla niego źle. A raczej nie tyle dla niego, co dla fanów uniwersum, bo oto dostali kolejne błędy i niezgodności, które w sposób logiczny trudno spiąć w jedną sensowną całość, tylko dlatego, że ktoś nie posłuchał wytycznych ojca sagi. Potem gdy w roku 1994 George ogłosił rozpoczęcie prac nad nową trylogią, już nikt nie starał się obchodzić wskazań reżysera, bo i po co? Na wszystko przyjdzie pora. Galaktyczny konflikt znów stał się domeną fanów, którzy próbowali zespolić skrawki informacji o nowych filmach, z tym, co już znali. Choć, co tu mówić, to było karkołomne zadanie, ale najważniejsze jest to, że pobudzało wyobraźnię. Wszystko zaczynało się i kończyło w sferze domysłów. Ale tu też zaczęła się historia rozczarowań, bo w "Mrocznym widmie" nie było Wojen Klonów, drugi epizod nie nosił tytułu "Wojny Klonów", a całość przybrała inny kształt niż życzyła by to sobie część fanów. Cały konflikt okazał się być nowym rozdaniem, stworzony od podstaw, tak by nikt nie mógł nawet przypuszczać w którym kierunku wszystko się rozwinie, bo całość dotyczy nowych postaci, organizacji, nowych problemów, świata, którego wcześniej nie znano.

Właściwie dopiero w "Ataku klonów" poznajemy zarówno strony konfliktu jak i pochodzenie ich armii. To nie Sithowie, nie Jedi, nie Mandalorianie, ale Republika i Separatyści stają po przeciwnych stronach barykady, a klony są idealnymi żołnierzami służącymi pod rozkazami Jedi. Ba pojawił się nawet wątek Boby Fetta, który podobnie jak armia Republiki jest klonem niejakiego Jango Fetta. To są uśmieszki w kierunku najwierniejszych fanów, dla widza jednak nie ma to większego znaczenia. Tak na prawdę to jest moment, w którym rozpoczyna się demitologizacja konfliktu, staje się on jasno zdefiniowanym kanonem. Widzimy też pierwszą bitwę, tylko po to by w "Zemście Sithów" zobaczyć ostatnią. Triumf Republiki przeradzającej się w Imperium. To wystarczy, by uznać, że cały konflikt był tylko zabiegiem by przejąć władzę i pozbyć się Jedi, idealnie zaplanowanym i przeprowadzonym przez Sithów. Ale to nie daje nam żadnego pojęcia o samej wojnie.

W roku 2002 George Lucas zdjął embargo na Wojny Klonów i właśnie wtedy zaczęło się tworzenie mnóstwa historii. Powstało kilka powieści, jeszcze więcej książeczek dla dzieci i młodzieży, dziesiątki komiksów, gry komputerowe, tysiące figurek i zabawek, no i póki, co dwa seriale. Innymi słowy Imperium Lucasa wciąż prosperuje i ma się dobrze, kto wie czy nie lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Owszem jakość tych pozycji jest różnorodna, bo są i takie książki, których autorzy starają się przenieść "Czas apokalipsy" na grunt Gwiezdnych Wojen, są też wojskowi, którzy próbują bawić się w pisanie, starając sobie przypomnieć swoje doświadczenia z frontu. Skutek jest różny. Chyba najbardziej cenionymi przez fanów są seria komiksowa "Republic (Clone Wars)", przede wszystkim ukazująca dzieje rycerza Jedi Quinlana Vosa i jego przyjaciół, a także seria książek będących początkowo dodatkiem do gry "Republic Commando" autorstwa Karen Traviss. Ale wszystkie mają jedną podstawową wadę, nawet jeśli są cenione przez fanów, nawet jeśli potrafią ich zainspirować, to co z tego, skoro nie potrafią się wybić i zaistnieć w zbiorowej świadomości. Wnoszą mnóstwo informacji, opisują, ogarniają konflikt, tyle, że dostrzega to jedynie wąska grupa najwierniejszych fanów, bo przecież jest wiele osób, które ograniczają się tylko do filmów.



Wojny klonów Tartakovskyego
Zmienił to dopiero pierwszy serial ("Wojny klonów" - ang. Clone Wars) będący właściwie preludium do "Zemsty Sithów". Miał wzmóc zainteresowanie sagą, przedstawiać pewne wątki i postaci z filmu (np. generał Grievous). Wyświetlany przez Cartoon Network, krótki (bo w sumie trzy sezony to łącznie dwie godziny), narysowany specyficzną kreską Tartakovsky'ego przez wielu początkowo przyjęty z rezerwą. No bo jak, ten wręcz mityczny wręcz ma być kopią "Samuraja Jacka" w świecie Gwiezdnych Wojen? Ale czas robi swoje i dziś serial zdobył uznanie. Najlepiej to widać w dwóch miejscach.

Pierwsze to seria komiksowa "Clone Wars Adventures", bazująca na kresce znanej z Cartoon Network, składająca się z prostych i zabawnych (czasem tylko w zamierzeniu) historyjek, no i przede wszystkim jest skierowana do młodszego odbiorcy, co nie oznacza, że starszy po nią nie sięgnie. Dlatego jest to najlepiej sprzedająca się seria komiksowa spod znaku Gwiezdnej Sagi. Drugi przykład to już serial Filoniego, w którym w wielu miejscach starano się przenieść poetykę Tartakovsky'ego, co dobrze widać na przykładzie hrabiego Dooku, gdzie zostały elementy poprzedniej kreski. Sukces tego dzieła nie tkwił bynajmniej w tym, że historia była niesamowita, przemyślana i tak dalej. Mało tego, ona w wielu miejscach, kłóciła się z innymi wersjami ukazanymi już w uniwersum (choćby w powieści "Labirynt Zła"). Ale co z tego, siłą serialu było przede wszystkim to, że był łatwiejszy w odbiorze, a dodatkowo nie wymagał wiedzy o Gwiezdnych Wojnach.



Hrabia Dooku
To był krótki film animowany, który miał bawić. Przez to właśnie zaistniał. Mało tego, pomógł wypromować postaci takie jak Asajj Ventress (która zresztą pojawia się w kinowym filmie "Wojny klonów"), czy Durge. Co z tego, że pojawiły się one już w innych źródłach, skoro poza garstką fanów nikt ich nie kojarzył? Książki i komiksy, mogą być kierowane do grupki najzagorzalszych odbiorców, ale na nich się nie zarabia kroci. Lucasfilm to wiedział od dawna, dlatego wynajął Tartakovsky'ego, który doskonale spełnił swoje zadanie. Niestety jest taka drobna reguła, że ktoś, kto siedzi zbyt mocno w danym uniwersum w pewnym momencie staje się nim ograniczony. Dlatego do serialu brano osoby z zewnątrz, bo z jednej strony mają nowe pomysły, z drugiej nie widzą jeszcze ograniczeń, dzięki temu próbują zrobić coś nowego. Zaistnieć. Co z tego, że stary serial już dawno nie żyje, skoro nadal sprzedawane są figurki z postaciami, nadal inspiruje on fanów. Także i w Polsce, gdzie fanom udało się zaadaptować w formie opowiadań cały serial (Można je przeczytać tutaj).

Skoro pierwszy atak na telewizję okazał się sukcesem, nikt nie wątpił, że powstanie kolejny. Drugi serial, po polsku znów nazwany "Wojny klonów" (The Clone Wars) to pierwsza produkcja nowego studia George'a Lucasa - Lucasfilm Animation. I chodź sam słynny reżyser partycypował w powstaniu Pixara, to jednak sprzedał w niej swoje udziały i na wiele lat wycofał się z animacji. Teraz postanowił wrócić. Lucasfilm Animation ma swoje studia w Singapurze, na Tajwanie i oczywiście w Stanach. A nowy serial to przede wszystkim sprawdzenie możliwości technologicznych i logistycznych, przygotowanie się, co zresztą wielokrotnie się podkreśla, do produkcji serialu aktorskiego.

Wybór Gwiezdnych Wojen jako inspiracji serialu zdawał się oczywisty, to sztandarowa marka Lucasfilm, produkt na którym najwięcej zarobiono, produkt, bez którego by nie istnieli. Natomiast sam okres Wojen Klonów, został zasugerowany przez George'a Lucasa. I choć oficjalnie nie wiadomo dlaczego, warto sięgnąć po źródła inspiracji do Gwiezdnych Wojen, takie jak choćby oglądane przez młodego George'a w sobotnie poranki filmy typu "Flash Gordon", pełne akcji, walki, ratowania galaktyki, jednak skrojone tak, by nie zrazić młodego widza. Na postawie takich produkcji zaczęły powstawać Gwiezdne Wojny, rodzić się pomysły na sagę, jednak film kinowy to nie jest serial, który może bawić, co tydzień.

Owszem do epizodów można wracać, ale to nie jest to, co zainspirowało Lucasa. Nowe "Wojny klonów" idealnie wypełniają tę lukę. Im nie jest potrzebna specjalna logika, wielki scenariusz, którym podąża się z serii na serię, sprawiając by widz oczekiwał tego, co będzie dalej. Nowemu serialowi przyświeca zupełnie inna zasada. Bliska temu, czym w oryginale był "Buck Rogers" czy "Flash Gordon". Odcinki mają być luźno powiązane ze sobą, tak by w każdym momencie można było dołączyć do oglądających, bez wielkiej straty dla fabuły. Mają się koncentrować na akcji, przygodzie, czasem humorze. Ale mają też rozwijać technologię, a także uniwersum Gwiezdnych Wojen, ukazywać miejsca dotychczas nieznane, lub znane z innych źródeł niż filmowe (to ukłon w stronę fanów), jednak nikt nie robi nic bezinteresownie. Nowy serial ma być lekką zabawą, ale jednocześnie ma zaistnieć w umysłach odbiorców i zmienić ich w konsumentów licencjonowanych produktów. Bo tych już jest na rynku tyle, że trudno to wszystko ogarnąć. Już teraz można kupić choćby strój kapitana Rexa dla dzieci na Halloween, a firmy zabawkarskie szykują coraz to nowsze produkty. W Polsce może tego nie widać, ale na Zachodzie dzięki licencjonowanym produktom nowy serial już zaistniał i kto wie, pewnie się już zwrócił.



Figurka Anakina
Pierwsza seria "Wojen klonów" w USA ma się pojawić od października (w Polsce na razie jeszcze nie wiadomo), ale Lucasfilm Animation już pracuje nad drugą. Mało tego, George Lucas uznał, że może sobie pozwolić na to, by wpierw nakręcić serial a dopiero potem go komuś sprzedać. I jak widać opłaciło się. Mało tego, George znów pokazał, że ma głowę na karku, bo przecież serial trzeba jakoś wypromować. A czemu nie promować go tak, by jeszcze na tym zarabiać? Nakręcono więc jeszcze pilot, który zmieścił się w budżecie trzech odcinków i postanowiono go pokazać w kinach, oszczędzając na reklamie i wszystkim innym. Efekt? Film przeszedł bez większego echa, nie zarobił grubych milionów, ale i tak się zwrócił, mało tego spełnił swoje podstawowe zadanie i przyciągnął widzów, rozruszał sprzedaż produktów okolicznościowych, wprowadził nowe postaci i umocnił grunt pod nowy serial. Już teraz (jakiś miesiąc po amerykańskiej premierze) mówi się o pokazaniu go w TV (bo szybkie wydanie DVD/Blu-Ray już nikogo nie dziwi) i to jeszcze w tym roku. A najlepsze jest to, że zamiast wydawać na reklamę Lucasfilm i Warner zarobiły na niej. Stosunkowo niewiele, gdy popatrzy się na przychody epizodów, ale liczy się już sam fakt.

Film też ma pewne znaczenie symboliczne, bo przecież nie tak dawno oglądaliśmy ostatni epizod w kinach, przeświadczeni, że już więcej Gwiezdnych Wojen weń nie zobaczymy. Lucas zapierał się, że nie będzie robił siódmego epizodu, z drugiej strony jednak, nikt nie wątpił, że pozostawi temat Gwiezdnej Sagi. I faktycznie jeśli chodzi o "Wojny klonów", zarówno film jak i serial to udział samego Lucasa jest minimalny, raczej konsultują z nim pewne elementy, a on wskazuje drogę. Sam film zrobiony w całości w grafice komputerowej przez to trudno go porównywać z epizodami, tym bardziej, że miałby numer 2,5 albo jakoś tak.

Inną sprawą jest to, że nie powiela wątków z filmów, idzie własną ścieżką, przygody skierowanej do młodszego odbiorcy, będącej pokłosiem tego, co kiedyś oglądał Lucas i tego, co kiedyś prezentował na ekranach. Pod tym względem "Wojny klonów" są najbardziej ambitnym i samodzielnym projektem spod marki "Gwiezdnych Wojen" jaki kiedykolwiek powstał. One już promują swoje nowe postaci i już zyskują popularność dzięki licencjonowanym produktom. To właśnie tu nowi ludzie postanowili przekroczyć pewne bariery, wyjść z szablonowego sposobu myślenia. Czemu Anakin, skoro był rycerzem Jedi nie mógł mieć swojego ucznia, a jeszcze lepiej uczennicy? I tak oto powstała Ahsoka Tano, rezolutna dziewczynka, z którą łatwiej będzie się dzieciakom identyfikować, łatwiej będzie im za nią trzymać kciuki i tak dalej. A co się z nią stało po rozkazie 66 - cóż to już może być sfera domysłów, tego nie musi być w serialu. Podobnie zresztą jest z huttami, dotychczas znaliśmy głównie Jabbę (w "Mrocznym Widmie" jest jeszcze jeden, acz bez znaczenia dla akcji). Czemu Jabba nie mógłby mieć syna? Czemu nie mógłby mieć wujka? I tak powstał Rotta - mały, bezbronny niemowlak. Ale o to właśnie chodziło, pokazać coś nowego, odświeżyć formę. Jeszcze lepiej wygląda wuj Jabby - Ziro, który wyglądem i głosem powoduje, że zastanawiamy się nad jego orientacją seksualną. Znów jest to coś, czego skrzętnie unikano w filmach, ale też i reszcie wszechświata. Ale najzabawniejsze jest to, że coś takiego nie powinno dziwić zwłaszcza fanów, którzy wiedzą doskonale, że huttowie są hermafrodytami, więc to Jabba w "Powrocie Jedi" zachowuje się niekonwencjonalnie. Problem polega na tym, że wcześniej nie było nikogo, kto chciałby to zauważyć. Wszyscy specjaliści od książek, komiksów, gier itp. siedzieli zbyt mocno w uniwersum, by spróbować ukazać wspomniane rzeczy w trochę innej perspektywie. Zrobili to nowi ludzie, którzy w większości nie mają nic wspólnego z sagą.



Ahsoka Tano

Może warto się zastanowić, kto tak na prawdę odpowiada za nowe Gwiezdne Wojny, które pewnie będą nas raczyły przez najbliższych kilka lat. A gdy się Wojny Klonów znudzą, będzie można zrobić inny serial animowany, w to już chyba nikt nie wątpi. Owszem za wszystkim stoi sztab ludzi, ale dowodzą trzy osoby. Cathrine Winder, Dave Filoni i Henry Gilroy.

Główną producentką serii, a także osobą która miała rozruszać Lucasfilm Animation jest Catherine Winder, która ma na swoim koncie prace zarówno w studiach Walta Disneya, Turner Pictures czy Fox Animation. Pracowała przy "Epoce lodowcowej", a także serialach "Aeon Flux", "Spawn", "Spicy City", "Gumisie", "Laboratoria Dextera", "Johnny Bravo", "Dwa głupie psy" i wielu innych. Wcześniej nie pracowała z Gwiezdnymi Wojnami. Ma przede wszystkim doświadczenie w bajkach i animacji komputerowej, doskonale wie, czego oczekuje współczesna, młoda publika. Była więc idealną kandydatką do zarządzania poligonem Wojen Klonów.



Dave Filoni
Reżyserem filmu, a także głównym reżyserem serialu (bo niektóre odcinki mają innych reżyserów) jest Dave Filoni. To człowiek, który szczyci się z tego, że jest fanem Gwiezdnych Wojen, przy premierze "Zemsty Sithów" stał pod kinem w kostiumie Plo Koona i żartował, że chciałby pracować dla Lucasfilmu. Gdy kilka tygodni później zadzwoniła do niego Winder, był pewien, że ktoś sobie z niego żartuje. Dopiero po dłuższych zapewnieniach udał się na rozmowę i opłaciło się. Dostał posadę o której marzył, a mało tego w sposób znaczący odmieniło to jego karierę. Wcześniej mógł się jedynie poszczycić pracą nad serialem "Avatar: The Last Airbender" realizowanym dla sieci Nickelodeon. Owszem miał swoje epizody w pracy u Walta Disneya (np. przy "Lilo i Stitch"), ale to była praca w charakterze pomocnika i asystenta. Dopiero tu w Lucasfilm Animation będzie mógł rozwinąć swoje skrzydła.

I choć serial nie ciągnie ze sobą jednej linii fabularnej, mało tego jest wielce prawdopodobne, że odcinki nie będą umiejscowione chronologicznie względem siebie, to jednak nie mogło zabraknąć kogoś, kto odpowiadałby zbiorczo za scenariusze całości, tak by serial nie kłócił się sam z sobą, a co tu dużo mówić z innymi elementami uniwersum Gwiezdnych Wojen. Głównym scenarzystą serii został Henry Gilroy, który ma na swoim koncie prace nad serialami animowanymi: "Batman", "Dwa głupie psy", "Timon i Pumba", "Maska", "Lilo i Stitch", "Transformers: Animated" i innych. Pracował także nad grami komputerowymi z serii Bionicle, a także jako scenarzysta komiksowy. To właśnie dzięki komiksom miał kontakt z Gwiezdnymi Wojnami. Napisał między innymi adaptacje komiksowe "Mrocznego Widma" i "Ataku klonów", a prócz prac nad serialem ma nadzorować także i związane z nim komiksy. W pewien sposób odpowiada za całość fabularnych Wojen Klonów, nie tylko w telewizji. Jego zadaniem jest to, aby produkty wzajemnie się uzupełniały, a nie wykluczały.

Pominąwszy Filoniego, główni twórcy mają doświadczenie w rozrywkowych serialach dla dzieci, niewiele wiedzą o Gwiezdnych Wojnach jako takich. Dla nich podstawowym celem jest stworzenie dobrego serialu, który znajdzie swoich stałych odbiorców, który będzie potrafił rozruszać sprzedaż powiązanych produktów. Reszta jest bez znaczenia. Nie należy spodziewać pytań o naturę klonów, czy mają ludzie prawa, marzenia, cechy, emocje. To są zbędne pytania, ważniejsza jest zabawa, przygoda, a to miejscami będzie zsuwać logikę na bok. Tego wszyscy jesteśmy świadomi.

Wojny Klonów mają olbrzymi potencjał, mogą ukazać mrok, mogą ukazać losy umęczonej galaktyki, mogą też zadawać pytania o naturę człowieczeństwa w kontekście klonowania. Ale chyba nikt nie wierzy, że spróbują choćby zbliżyć się do tej granicy. Ich podstawowym celem jest stworzenie zabawy, zbudowanie widowiska w sposób w miarę tani, a zarazem przystępny dla oglądającego. Mają sprawić, że nikt nie będzie wątpił, że saga Gwiezdnych Wojen nie umarła, mają też na nauczyć oglądania telewizji, tak gdy powstanie w końcu serial aktorski, miał on już swoją zagorzałą widownię. Tę, która wyrośnie z Wojen Klonów, a jednocześnie będzie spragniona dalszych kontaktów z sagą. Wojny Klonów to przede wszystkim przemysł rozrywkowy w najczystszej formie. Zarówno serial jak i film ukażą nam wojnę bez straszliwej przemocy, bez krwi, bez cierpienia, za to z wspaniałą akcją, z głupimi droidami, niezapomnianymi bohaterskimi czynami w każdym odcinku i złem, które notorycznie przegrywa. A wszystko ma być skrojone tak, żeby móc sobie usiąść do telewizora, zapomnieć o swoim wieku i się bawić kolejnymi przygodami bohaterów. Najlepiej w sobotę rano, co tydzień, zupełnie jak młody Lucas oglądając kolejne przygody "Flasha Gordona".

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
GotLink.plpokoje w Kołczewie